środa, 23 października 2013

STOŁÓWKA, HAH.

Odkąd zaczęłam tam „jeść”, zawsze bałam się, że to coś, mające przypominać kotleta któregoś dnia, po prostu wstanie z mojego talerza i ucieknie na wolność.


Regularnie jedzenie obrzydzały mi włosy pań kucharek w moim talerzu.
Od samego początku trudno było mi rozpoznać, co nam podają (zaczęłam zgadywać, gdy wywiesili jadłospis.) Sery były tłuste, szynki jeszcze tłustsze, a ziemniaki prawie pływały. Nie we wszystko dało się wbić widelec i trudno było cokolwiek pokroić, gdyż zawsze był problem z nożami. Maniery dam znikały, ale zawsze można było pokroić widelcem, albo zwyczajnie nadziać to coś i obgryzać dookoła. Jak brakło łyżek, było znacznie trudniej. Niektórzy opracowywali jadanie zupy widelcem, siorbanie, albo po prostu odpuszczali sobie ten wysiłek, bo zupa nie była żadnym rarytasem. Za to najbardziej wyczekiwanym posiłkiem był deser! Zdarzał się sporadycznie, zazwyczaj na obiad. W malutkiej miseczce znajdowało się troszkę galaretki z jedną truskawką. W porównaniu do reszty, to było wspaniałe. Starsze dziewczyny zawsze chodziły od stołu do stołu i prosiły, a raczej groziły małym dziewczynkom, aby te oddały im swój deser.
Nauczyciele, co dziwne, mimo tego, że nie mieli żadnego wysiłku i płacili mniej, dostawali większe porcję i zasiadali przy stole, gdzie był biały obrus. Zawsze mieli wszystkie sztućce. Ech, te prawa dżungli... Kolacje, jak i śniadania, i obiady, były okropne. Żeby nie marnować jedzenia, i żeby pani z internatu nie krzyczała, że nie jemy, chowaliśmy te wszystkie papki w serwetki i kryliśmy przy wejściu do internatu albo tłumaczyliśmy, że to na później. (wspominałam o tym w poście o bursie).
Gdy już robiło się późno, zbierałyśmy się w jednym pokoju.
Otwierałyśmy okno i czekałyśmy, aż ktoś będzie wchodził albo wychodził z restauracji.
Wtedy każda miała w ręce jedzenie i gdy cel się zbliżał, wszystkie naraz rzucałyśmy.
Czasami ktoś dostał ramię, w torebkę, na rękę a największy sukces jak dostał w głowę.
Była to najlepsza potajemna zabawa bursowska.
 Doszło raz do tego, że rzucaliśmy grejpfrutami. Mój osobisty rzut wywołał alarm samochodowy. Gdy zaczynały się krzyki z ulicy, gasiłyśmy światło i udawałyśmy że śpimy.
Zabawa się skończyła, gdy któregoś dnia ktoś przyszedł pod budynek, zadzwonił na domofon i naskarżył na dziewczyny (akurat wtedy mnie nie było) i pani złapała je na gorącym uczynku. Posprzątały uliczkę przed restauracją i tak zakończyła się cała zabawa.

Ogólnie te dwa zdjęcia robiłam jakies 2 lata temu, żeby pokazać je potem tacie :D Na pierwszym zdjęciu to nie, nie są robaki. Rozwiewam wszystkie wasze wątpliwości ! A na drugim zdjęciu typowa kolacja. To co widać na talerzu i do tego chleb. A teraz zjedzcie ze smakiem kolacje, bo jeśli wasi rodzice nie za dobrze gotują to wiedzcie, że może być gorzej !

Dodam też, że po 5 dniach na takim jedzeniu, po powrocie do domu RZUCAŁAM się na jedzenie.
Do dzisiaj nie wybrzydzam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz